środa, 23 grudnia 2015

Święta w cieniu polityki

Szopka na Krośnieńskim Rynku

Święta w tym roku zapowiadają się ponuro. Po pierwsze przez aurę, która jest mało świąteczna. Śniegu nie ma nawet na lekarstwo i nie zapowiada się żeby był. Po drugie przez polityczne kłótnie na górze, które nic dobrego nie wróżą. Wiadomo powszechnie, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje. Wszystko to wcześniej, czy później przełoży się na nas, szarych obywateli. Nowy rząd, nowy prezydent i premier nie potrafią wznieść się ponad podziały i być przedstawicielami Wszystkich Polaków. Realizują swój plan zawłaszczania Polski z 18 % poparciem społeczeństwa. Pozostali Obywatele stali się po prostu niewidzialni. Nie ma ich. Nie liczy się ich głos, nie mają szans w sejmie, bo ich się po prostu do głosu nie dopuszcza. Jednak liczą się ich podatki, które zasilają budżet państwa. 18% to jednak za mało, trzeba po pieniądze wyciągnąć rękę do pozostałych 82%, choć się ich nie reprezentuje, nie pyta o zdanie, ignoruje po prostu. Jak w cieniu tej wojny na górze będą wyglądały święta Bożego Narodzenia. Kto do kogo wyciągnie rękę z symbolicznym opłatkiem w blasku choinki, a kto po prostu uda, że tej ręki nie widzi. Jakie będą dyskusje przy stołach? Czy księża w kazaniach nie doleją oliwy do ognia? Tak łatwo jest w ludziach wzbudzić agresję i niechęć, stworzyć sztuczne podziały. Ostatnio modnym słowem stało się wygaszanie. Wygasza się niektóre ministerstwa, wygaszane mają być gimnazja, a także kadencje sędziów TK i wiele innych rzeczy. Mnie wygaszanie kojarzy się z pożarem, a po pożarze pozostają zwykle zgliszcza. Politycy, którzy teraz doszli do władzy mówią, ze zastali Polskę w ruinie. Ja tych ruin nie widzę. Boję się jednak abyśmy za jakiś czas nie obudzili się wśród zgliszczy.

Wszystkim życzę Świąt rodzinnych, radosnych i zdrowych i możliwie bez polityki.



Uliczki przy krośnieńskim rynku, wyłożone kostką granitową, latarnie, ławeczki i pojemniki z drzewkami i zielenią






Pomnik Roberta Wojciecha Portiusa, zasłużonego miszczanina, z pochodzenia szkota, który wsławił sie m.in. importem win z Węgier w połowie XVII wieku.

Galaeria i Hotel im. Portiusa
Świąteczny wystrój Galerii Eliot znajdującej się na przeciwko Galerii Portius
Znajduje się  tu jedyny w Krośnie EMPIK
Cenrum Dziedzictwa Szkła


Post ilustruję zdjęciami z Krosna w szacie świątecznej. Przez ostatnie lata Krosno bardzo wypiękniało, szczególnie rynek Starego Miasta, gdzie wymieniono całą nawierzchnię rynku jak również odchodzących od niego uliczek. Liczne stylowe latarnie, ławeczki, tabliczki informacyjne dopełniają tą przemianę. Powstało wiele nowych galerii handlowych, Muzeum Dziedzictwa Szkła oraz Regionalne Centrum Kultur Pogranicza. Największym jednak przedsięwzięciem ostatnich 2 lat była modernizacja obwodnicy Krosna. I tak właśnie wygląda Polska w ruinie. Ale może nie wszyscy to widzą skoro chcą zmiany, może było za dobrze. Na pewno było spokojniej.



wtorek, 10 listopada 2015

Złota jesień w ogrodzie










Cieszmy się złotą jesienią :)





sobota, 17 października 2015

Pigwówka i Pestkówka


Już po raz trzeci robię nalewkę z pigwowca. W tym roku wykorzystałam też pestki na tzw. Pestkówkę. Przepis znalazłam tutaj. O pestkach krążą różne różne opowieści. Wiadomo, że zawierają kwas pruski czyli cyjanek, ale jest to tak znikoma ilość, która nie szkodzi, a wręcz wspomaga organizm w zwalczaniu wielu chorób. Tak więc Pestkówka w rozsądnych ilościach posiada właściwości lecznicze, jak większość nalewek. Moja ma na razie tydzień, a już nabiera charakterystycznego zapachu migdałów. Pływająca na wierzchu zawiesina wytrąciła się z pestek i przed zlaniem nalewki do butelek, najlepiej małych, trzeba nalewkę przefiltrować. Najlepiej przez gazę.

Przepis na Pestkówkę jest taki:

szklanka pestek (mogą być też z jabłek)
250 g cukru
250 ml wody
250 ml spirytusu (95%)
Zagotowujemy wodę z cukrem i po wystudzeniu łączymy z pestkami i spirytusem. Pozostawiamy na około 4 tygodnie. Niektórzy radzą krócej, jak tylko osiągnie migdałowy zapach.
Filtrujemy, zlewamy do butelek i pozostawiam przynajmniej na miesiąc. Im dłużej tym lepiej.


Ja do swojej pestkówki dałam więcej spirytusu 400 ml. W tej chwili jest około 1 l, ale po oddzieleniu pestek pozostanie pewnie 0,75 l.

O nalewce z pigwowca pisałam przy okazji robienia jej po raz pierwszy. Wtedy trzymałam się ściśle przepisu, teraz wypracowałam własną metodę.
Podstawowy przepis jest taki:
1 kg owoców, bez gniazd nasiennych, drobno pokrojonych
1 kg cukru
0,5 l spirytusu (95%)
0,5 l wódki

Początek jest taki sam, czyli 1 kg owoców zasypuję 1 kg cukru i pozostawiam na około 2 tygodnie. Po tym czasie zlewam sok  i żeby nalewka miała określoną moc, czyli jakieś 40%, stosuję taką proporcję. Do każdej półlitrowej butelki wlewam 300 ml soku i 210 ml spirytusu. Butelki dobrze zakręcam i na miesiąc odstawiam do piwnicy. Owoce natomiast zalewam wódką. Jak miałam 1 kg owoców to 0,5 l wódki, jak więcej to proporcjonalnie więcej wódki i też pozostawiam na miesiąc. Po tym czasie zlewam nalew z owoców, odmierzam ile go mam,  owoce na pewno zabiorą nam trochę alkoholu i dzielę na ilość butelek z sokiem i spirytusem. W większym naczyniu, najlepiej dużej butelce lub słoju mieszam zawartość jednej butelki i wyliczoną część nalewu i ponownie rozlewam do butelek już na dłuższe leżakowanie. I tak każdą butelkę po kolei. Może jest z tym trochę zabawy, ale wiem, że mam dobrze zachowane proporcje. Pozostałe owoce jako, że posiadają pewną moc zalewam przestudzonym syropem z cukru lub miodem i wykorzystuje do herbaty. Trzymam je w lodówce. Myślę, że można by je też zalać rumem i używać zimą do rozgrzewającego napoju.

Pigwówka, a właściwie to Pigwowcówka bo z owoców pigwowca nie pigwy, ale nie bądźmy drobiazgowi, z czasem z jasno żółtego zmienia kolor na złocisty. 


Na zdrowie :)



niedziela, 13 września 2015

Sos słodko-kwaśny

Ten sos znika u mnie bardzo szybko, więc nie może go zabraknąć na liście przetworów, które robię co roku. Zawiera tylko 4 składniki, ale dzięki temu jest uniwersalny. Wzbogacić go można po otwarciu słoiczka dodając np. kukurydzę, ananasa, czy pędy bambusa, albo wszystko na raz. To taki sos baza. Ja stosuję go zwykle w tej bazowej postaci, taki smakuje mi najlepiej, ale to rzecz gustu.
Składniki na ten sos są następujące:
2 kg pomidorów, najlepiej tych podłużnych
1/2 kg papryki, lepiej jak jest w różnych kolorach
1/2 kg cebuli
1/2 kg marchewki
1 szklanka oliwy z oliwek
1/3 szklanki octu
1,5 łyżeczki cukru
4 płaskie łyżeczki soli
1 łyżka oregano
1 łyżeczka bazylii

Sparzone pomidory obieram ze skórki i kroję w kostkę, dodaje pokrojone w kostkę cebulę i marchewkę, sól  i powoli gotuję około pół godziny. Następnie dodaję pokrojoną w kostkę paprykę i gotuję jeszcze pół godziny.

W międzyczasie myję słoiki i nakrętki. Słoiki wkładam do wysuszenia, wyparzenia i nagrzania do piekarnika, temperatura 100 st., a umyte nakrętki przelewam wrzącą wodą.
Pod koniec gotowania dodaję cukier, oregano, oliwę i ocet. Gorący sos nakładam do gorących słoiczków równo z brzegiem. Zakręcam, stawiam do góry dnem na kocyku i kocykiem szczelnie je otulam i tak pozostawiam do całkowitego wystygnięcia. Taką metodę stosuję od lat i słoiki zawsze mi się zamykają.




Miłego dnia.




poniedziałek, 7 września 2015

Zdzisława Sośnicka wróciła

    po wielu latach milczenia z nową piosenką " Tańcz choćby płonął świat".

Piękny teledysk i piosenka. Nie byłam na wielu koncertach na żywo, ale na koncercie Zdzisławy Sośnickiej, bardzo kameralnym, byłam. Było to wiele lat temu  w Warszawie w Hotelu Victoria. Mimo upływu lat pamiętam bardzo dobrze perfekcjonizm artystki, któremu trudno dorównać. Każdy ruch, każdy gest dopracowany w 100 procentach  no i oczywiście wspaniały głos. Drobna blondynka, jaką wtedy, na żywo,  zobaczyłam na scenie zupełnie odbiegała od mojego o niej wyobrażenia, ale kiedy zaśpiewała...  Dla Niej powinien zostać napisany musical, ale musicali w polskim kinie niestety jest niewiele.
Piosenka jak najbardziej na czasie zapraszam do jej wysłuchania i obejrzenia teledysku, warto.
Pozdrawiam
Anula




wtorek, 21 lipca 2015

Wczasy, kiedyś

Wyruszamy....




Z mamą, z tatą i sama

Pisałam juz o wczasach wagonowych, można o tym przeczytać tutaj. Teraz jako, że nastał okres wakacyjny i urlopowy wrócę wspomnieniami do zupełnie innych wczasów. Wczasów moich rodziców, a moich pierwszych wakacji, bo właśnie skończyłam pierwszą klasę szkoły podstawowej. Do tej pory można powiedzieć wakacje miałam cały czas. Moi rodzice  i ich znajomi zorganizowali wyjazd samochodami do dawnej już Jugosławii z krótkim pobytem na Węgrzech, gdzie mieszkała daleka nasza krewna, Marysia, która wyszła za mąż za Węgra. W sumie były 3 rodziny. Ja z rodzicami i dwa małżeństwa, jedno z dwojgiem dzieci sporo starszych ode mnie i drugie bezdzietne. Oczywiście przed wyjazdem trzeba było załatwiać mnóstwo formalności  paszporty, wizy, przydziały obcych walut na każdy kraj przez który się będzie przejeżdżać i zgromadzić odpowiednie zapasy prowiantu, namioty, materace, kuchenki, butle gazowe, garnki, sztućce. Jednym słowem wszystko co niezbędne do takiej wyprawy, bo tak chyba można nazwać to całe przedsięwzięcie szczególnie w latach 60-tych i pobytów na campingach, bo takie było założenie. Samochody jakimi wyruszyliśmy to syrenka i wartburg naszych znajomych i nasz moskwicz. Niewiele pamiętam z samej trasy, w końcu upłynęło wiele lat, a ja byłam wtedy małą dziewczynką i nie na wszystko zwracałam uwagę, z całej wyprawy jednak sporo rzeczy utkwiło mi w pamięci. Kamieniste plaże po których nie dało się chodzić boso, a  na których wyszukiwaliśmy ciekawie poskręcanych muszelek, słone morze, całkiem spore żółwie chodzące po campingach, drzewa figowe i palmowe. Piękny Dubrownik, potem tak zniszczony przez wojnę domową. Wąziutkie ulice starego miasta gdzie okno po drugiej stronie było niemal  na wyciągnięcie ręki i obsadzone palmami drogi.

Z prawej ja z mamą

Z zakupami, modne w tamtych czasach plastikowe koszyczki i praktyczne siatki

Malowniczo położone wioski i chłopi prowadzący objuczone osiołki. Drogi były wąskie, kręte z jednej strony skały z drugiej strome zbocze, a w dole morze. Na jednym z takich zakrętów nasi znajomi jadący syrenką cudem uniknęli wypadku. Jakiś większy samochód, może autobus, szczegółów nie pamiętam prawie zepchnął ich przepaść. Po tym zdarzeniu nasz znajomy powiedział, że jak szczęśliwie wróci do Polski to ucałuje polską ziemię i słowa dotrzymał. Często długo jechaliśmy  szukając kempingu, a jak go nie znajdowaliśmy zatrzymywaliśmy się po prostu na dziko. Nieraz  teren był tak skalisty, że nie dało się wbić śledzia od namiotu, innym razem okazywało się że rozbiliśmy namioty na czyimś polu i rano właściciel przychodził po pieniądze za nocleg. Jednego razu zatrzymaliśmy się też na dziko, nad morzem, ale na wysokiej skarpie. W dół prowadziła ścieżka i tata poszedł się wykąpać. Nie wracał bardzo długo i zaczęłyśmy się z mamą denerwować. Wołałyśmy, ale nie było żadnej odpowiedzi, kiedy już razem ze znajomymi mieliśmy wyruszyć w dół na poszukiwania, pełni obaw, że coś się stało, tata sie pojawił, cały i zadowolony. Okazało się że on nas słyszał i nam odpowiadał, tylko  jego głos z dołu do nas nie dochodził.

Malownicze krajobrazy

 Na kempingu, poranna higiena :)
dziewczęca, a już dominacja? Dwie Anie i Włodek. Z tyłu moja mama z wujkiem, tak się zwracaliśmy do znajomych rodziców.

Na Węgrzech oprócz krótkiego pobytu u rodziny, mieszkającej nad Balatonem, kąpaliśmy się jeszcze w błotnym, termalnym  jeziorze znajdującym się w pobliżu Balatonu, gdzie temperatura wody latem wynosi 33-34 stopnie C. Rodzice ze znajomymi spędzali wieczory w winiarniach, a my, dzieci zostawaliśmy pod opieką mamy wujka Ivana, której ni w ząb nie rozumieliśmy, a tłumczem była mała Etelka.

Najwyższy to Ivan, mąż naszej krewnej Marysi (przed nim), najmniejsza to ich córka Etelka

To były na pewno długo nie zapomniane wakacje. Na kolejne pojechaliśmy, też w trzy samochody, ale w innym składzie, jak skończyłam liceum tym razem do Grecji i Turcji.

Pozdrawiam Wszystkich odwiedzających bardzo serdecznie
Anula


czwartek, 16 lipca 2015

Nalewka z wiśni dla początkujących


Jeśli nie robiliście nigdy nalewki, nie macie zielonego pojęcia co z czym i w jakich ilościach połączyć to nie zróbcie takiego błędu jak ja i nie zmarnujcie całego dnia na czytaniu przepisów na blogach od których zamąci się Wam w głowach nawet bez nalewki i dalej nie będziecie wiedzieć absolutnie nic. Ja tak właśnie miałam. Chociaż nie jestem w tym temacie zupełnie zielona, bo robiłam już nalewkę z pigwy  to jednak chciałam swoją wiedzę pogłębić ,a po za tym miałam ochotę na nalewkę z wiśni bo właśnie jest sezon na wiśnie. Czego ja się nie naczytałam. A to żeby owoce zasypać cukrem, a to żeby zalać wódką, a to żeby zagotować, a to żeby zalać wódką, zasypać cukrem i przykryć gazą no i wtedy na pewno otrzymamy sok z wiśni bo procenty nam wyparują. Oczywiście każdy sposób był najlepszy z najlepszych. Do tego dochodziły jeszcze najróżniejsze proporcje więc zwątpiłam czy ja tą nalewkę w ogóle zrobię. A wiśnie kupiłam ciemne,  wielkie, nie takie malizny jak w okolicznych ogródkach, szkoda by się zmarnowały. Swoich wiśni jeszcze nie mam bo  drzewka posadzone w zeszłym roku  zaowocowały na razie dwoma wisienkami, ale zapowiadają się dobrze. Tak więc, kiedy myślałam, że po prostu przyjdzie mi albo poeksperymentować, albo skorzystać z jednego z przepisów, który najbardziej do mnie przemawiał znalazłam tę stronę i wszystko mi się rozjaśniło.  

Teraz już wiem, że jest kilka metod wykonania nalewki, że najważniejszy jest nalew (stąd nazwa nalewka), który powstaje po zalaniu owoców alkoholem. Można owoce (bez cukru) zalać alkoholem na około 3 tygodni, potem zlać nalew i owoce zasypać cukrem, a kiedy puszczą sok połączyć oba roztwory, można odwrotnie. Można też cukrem i alkoholem na raz. Wszystkie metody prowadzą do powstania nalewki.  W drugim przypadku owoce w cukrze trzymamy krótko, tak żeby puściły sok, ale nie zaczęły nam fermentować. Wydaje mi się, że pierwsza metoda jest lepsza, chociaż nalewkę z pigwy robię właśnie tą drugą metodą. Na sok z owoców pigwy czeka się jednak znacznie dłużej.  Proporcje też mogą być różne w zależności od tego czy chcemy mniej czy bardziej wytrawną nalewkę. Nie ma ścisłych przepisów,  tak jak kiedyś słyszałam, żeby dodać 200  liści, ani mniej ani więcej. A liście wiadomo różne są. Tak więc pole do popisu mamy duże, a dodatki dodajemy wg uznania i własnych upodobań w końcu nalewka ma nam smakować. Raczej nie ma obawy, że nam się zepsuje, to nie wino, chociaż dostałam kiedyś nalewkę, która nie dała się wlać do kieliszka bo była jak galaretka. To w przypadku, gdy owoce są za kwaśne, za dużo pektyn.  Do nalewki wiśniowej można dodać migdały, można też zostawić trochę pestek. Nie należy przesadzać z ich szkodliwością. Kto kiedyś, myślę o trochę starszym pokoleniu nie wyjadał środków z pestek śliwek (skład ten sam), a kompoty z wiśni prawie zawsze robiło się z pestkami bo były smaczniejsze. I co, żyjemy. Pozostałych pestek też nie wyrzucamy. Wysuszone, umieszczone w lnianym woreczku mogą służyć do okładów zarówno zimnych (woreczek schłodzić w zamrażalniku) jak i ciepłych (ogrzane w piekarniku). Same „pijane” owoce po odlaniu nalewu możemy zamrozić lub trzymać w słoiczku w lodówce  i wykorzystywać do deserów lodowych lub owocowych.
Ja swoją nalewkę zrobiłam na dwa sposoby. Pierwszy owoce zalane alkoholem plus około 20 liści z wiśni i kilkanaście pestek. Drugi owoce zasypane cukrem plus kilka migdałów, plus kilkanaście owoców porzeczko agrestu dla wzmocnienia smaku. Jaki będzie efekt zobaczymy. Cukru dawałam mniej niż przy nalewce pigwowej, tam było 1kg cukru na 1 kg już pokrojonych owoców. 
Warto sobie dokładnie zapisywać ile czego dajemy, ile otrzymujemy soku i tak dalej. Konieczne to jest m.in. do tego żeby wyliczyć procenty jakie będzie miała nasza nalewka no i do tego żeby potem (czytaj: w przyszłym roku) zrobić ewentualne korekty.
No i najważniejsze trzeba dołożyć trochę serca, jak do wszystkiego co się robi. Na pewno się uda.



Nalewki na różnych etapach robione dwoma sposobami.
W kieliszku to jeszcze nie nalewka, syrop ze spirytusem,  owoce jeszcze naciągają zalane wódką, a dużym słoju owoce bez cukru zalane 70% alkoholem. I jedne i drugie muszą jeszcze trochę postać.



wtorek, 23 czerwca 2015

Bananowy chlebek i bułeczki z siemieniem lnianym


Przepis na ten chlebek, autorstwa  Agnieszki Maciąg znalazłam w miesięczniku „Uroda życia”. Chlebek tak naprawdę nazywa się „ Chlebek bananowy z siemieniem lnianym i suszonymi śliwkami”  i powtarzam za autorką świetnie  nadaje się na leniwe letnie dni na łonie natury. W mojej kuchni zostanie już na stałe i będzie w sam raz do kawy. Chlebek długo zachowuje świeżość. Posmarowany masłem i łyżeczką domowych powideł ( u mnie galaretka z czarnej porzeczki) może śmiało konkurować z innymi ciastami. Dzięki zawartości zmielonego siemienia lnianego i oleju jest przy tym zdrowy. 

I jeszcze dwie ważne wiadomości
 – przygotowanie  10 minut
- czas pieczenie około godziny.

A oto i przepis:

Składniki:

1 ¾  szklanki mąki  (dałam 500)
½  szklanki zmielonego siemienia lnianego (można kupić zmielone, ja zmieliłam w młynku do kawy bo akurat nie miałam mielonego)
2 dojrzałe banany pogniecione na papkę ( zmiksowałam w blenderze)
¾ szklanki pokrojonych suszonych śliwek bez pestek (nie dałam, ale można też dać rodzynki, albo żurawinę)
Skórka z 1 dobrze wyszorowanej i sparzonej cytryny
¾  szklanki cukru trzcinowego ( dałam ½  szklankę zwykłego)
1 łyżeczka proszku do pieczenia bez fosforanów ( znalazłam taki w sklepie eko)
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka cynamonu
2 jajka od kur z wolnego wybiegu
¾  szklanki oleju z pestek winogron ( dałam ryżowy bo głownie taki stosuję w kuchni, ale mam już zakupiony z pestek winogron na następny wypiek)
Szczypta soli

Wykonanie:

- foremkę, keksówkę, wysmarować masłem i posypać bułką tartą
- piekarnik nagrzać do 180 st, C
- wymieszać w misce wszystkie sypkie składniki
- w mikserze na wolnych obrotach wymieszać olej i jajka, dodać banany, otartą skórkę z cytryny oraz suche    składniki, na koniec wsypać śliwki i lekko wymieszać (mieszałam ręcznie)
- przełożyć do foremki,wstawić do nagrzanego piekarnika i piec około godziny. Przed wyjęciem sprawdzić patyczkiem czy ciasto jest dobrze upieczone w środku. Powinno być suche. Jeśli patyczek wychodzi z ciasta mokry to trzeba zostawić na dłużej przykrywająć z wierzchu folią, aby się nie przypaliło.

I gotowe


Jak już upiekłam ten Chlebek to zaczęłam szukać przepisu na bułeczki z siemieniem lnianym i znalazłam na jednym z blogów kulinarnych przepis, który pochodził od AgusiH z forum Cin-Cin.

 Bułeczki są leciutkie, mięciutkie i mają wyrazisty smak. Idealne do serów, zwłaszcza białego. Mimo zawartości miodu smakują również z wędliną.



Bułeczki razowe z dodatkiem siemienia lnianego

Składniki: na 16 bułeczek

- 1/2  - 3/4 szklanki mleka
- 1/2 szklanki wody
- 3 łyżki miodu
- 1 duże jajko ( dałam 1 i 1/2 , a z połowy jajka zrobiłam miksture do smarowania bułeczek - rozbełtane jajko plus łyżka jogurtu lub mleka)
- 1 i 1/2 łyżki oleju z orzechów laskowych ( u mnie z orzechów włoskich)
- 2 i 1/4 szklanki mąki pszennej (500)
- 1 i 1/4 szklanki mąki pszennej razowej (dałam mąkę pelnoziarnistą 3 zboża pszenica, orkisz i żyto)
- 1/2 szklanki siemienia lnianego zmielonego
- 1 opakowanie suchych drożdży (7g) lub 25 g świeżych
- 1 łyżeczka soli

Wykonanie:

Drożdże rozpuścić w 1/3 szklance ciepłego mleka i wymieszać z miodem i łyżką mąki. Pozostawić do wyrośnięcia. Wyrobić ciasto tak jak drożdżowe, pod koniec wyrabiania dodając olej. Pozostawić w cieple do wyrośnięcia. Powinno podwoić objętość.
Można w maszynie do chleba nastawiając na wyrabianie i rośnięcie. Ja tak właśnie robiłam.
Ciasto pięknie wyrosło. 
Ciasto przekładamy na stolnicę lekko oprószoną mąką, lekko wyrabiamy tworząc wałek, który dzielimy na 16 części. Z każdej części robimy okrągłą bułeczkę i pozostawiamy pod ściereczką do wyrośnięcia na około pół godziny. Delikatnie smarujemy jajkiem wymieszanym z mlekiem lub jogurtem, posypujemy czym kto lubi i do piekarnika. Wyjmujemy jak będą rumiane. Teraz trzeba się tylko opanować, żeby nie pochłonąć bułeczek zbyt dużo . Ja bułeczki mrożę i jem po jednej na śniadanie. Pychotka.


Marzy mi się jeszcze taki prawdziwy rogalik. Może ktoś pamięta delikatne rogaliki, chrupiące i pachnące masłem, które można było rozwinąć i wyjadać środek, a na koniec chrupiącą skórkę. Może gdzieś można takie kupić. Może w centralnej Polsce jeszcze się takie piecze bo stamtąd je pamiętam. Jak się przeprowadziłam kilkanaście lat temu na Podkarpacie to tutaj takich nie było i jak prosiłam o rogalik bez nadzienia to patrzono na mnie jak na kosmitkę. Rogaliki owszem były i są, ale wszystkie z nadzieniem, poza tym nie mają nic wspólnego z tamtym rogalikiem.
Znalazłam kiedyś przepis z którego wydaje mi się, że wyjdą rogaliki takie jak pamiętam. Przepis jest dość pracochłonny, ale chyba go w końcu wypróbuję. Jak się udadzą podzielę się sposobem ich wykonania.
Miłego dnia.
Anula

piątek, 12 czerwca 2015

Syrop z kwiatów czarnego bzu


W czerwcu rozwijają się piękne pachnące baldachy kwiatów czarnego bzu. Warto wybrać się na jego zbiór z dala od dróg. W mojej okolicy kwitnie go bardzo dużo, trzeba tylko pokonać sięgające do pasa zarośla, które kiedyś były uprawianymi polami, a dzisiaj nic się nie opłaca.  Kwiaty należy delikatnie obcinać i układać w koszyku lub w misce, aby strącić jak najmniej znajdującego  się na kwiatach pyłku.Starajmy się nie ogołacać krzewu z wszystkich kwiatów, dla jego dobra.



Na zrobienie syropu z kwiatów bzu potrzeba około 40-50 kwiatów, 1 litr źródlanej wody, 1 kg cukru i sok z jednej cytryny.  Kwiaty odcinamy od łodyżek i wkładamy do słoja. Gotujemy wodę z cukrem, na koniec dodając sok z cytryny i wrzącym syropem zalewamy kwiaty. Po dwóch dniach zlewamy syrop do słoiczków. Do dłuższego przechowywania trzeba syrop zapasteryzować, do krótkiego można przechować w lodówce.
Kwiaty czarnego bzu zawierają bardzo wiele składników odżywczych i dobrych dla naszego zdrowia. Syrop można wykorzystać do deserów i napojów.
Kwiaty bzu stanowią też przysmak usmażone w cieście naleśnikowym. Warto spróbować póki kwitną. Do naparów można też kwiaty suszyć. Aby w pełni wykorzystać lecznice właściwości  tego krzewu już od końca sierpnia można wyruszyć na zbiór dojrzałych czarnych owoców.

O właściwościach zarówno kwiatów jak i owoców można przeczytać tutaj.

Miłego dnia

piątek, 8 maja 2015

Maj na skarpie


Do relacji z Niemiec jeszcze powrócę, ale jako przerywnik pokażę zdjęcia skarpy, która teraz jest w pełnym rozkwicie i wygląda najładniej. Potem kwitną pojedyńcze krzewy i kwiaty teraz to symfonia barw. Dominuje barwinek w dwóch kolorach niebieskim i fioletowym, ten fioletowy kwitnie praktycznie przez cały sezon i floksy płożące. Przed skarpą płynie rzeka stokrotek. Przy którymś koszeniu zostanie ścięta, bo z przerośniętą trawa bedzie już brzydko wyglądała, ale na razie cieszy oko.





I jeszcze kwitnące tulipany



i rozwijający pierwsze kwiaty lak.


Intensywnie kwitnie teraz mniszek czyli mlecz i choć jest to chwast niezbyt lubiany w ogrodzie  to warto się wybrać na jego zbiór i zrobić syrop doskonały na przeziębienie. Podobno można i nalewkę. A wogóle to cały mniszek jest jadalny, ale ja próbowałam tylko syropku, który dostałam. Pod tym linkiem, jest przepis na syrop Agnieszki Maciąg, chyba jeden z najbardziej znanych, ale można poszukać innych. Ja szukam takiego bez  długiego gotowania podczas którego wydaje mi się, że syrop gęstnieje, ale pewnie traci swoje witaminowe wartości.  
Miłego weekendu.