poniedziałek, 23 grudnia 2013

Post na Święta


Święta w wielu domach już dawno zatraciły swój świąteczny charakter. Przestały sprawiać przyjemność, stały się natomiast smutną koniecznością. Koniecznością upieczenia wielu ciast, przygotowania wielu potraw i zakupieniu wielu prezentów. Gdzieś w tym chaosie zakupów, przygotowań, sprzątania, dekorowania  zagubiło się to co w świętach najważniejsze, świąteczny nastrój. I to nie nastrój stworzony przez zapalone świece i bogato udekorowaną choinkę, w tym roku dla odmiany bombkami w odcieniu morskim, czy specjalnie na święta zakupionym nowym serwisem w tym samym odcieniu. Święta to nie obowiązek, kto nie chce nie musi ich obchodzić, a już na pewno nie powinien tego nie robić na siłę. Święta to czas, kiedy powinniśmy zrobić coś wyjątkowego. Zapomnieć dawne urazy, popatrzeć w głąb siebie, zastanowić się nad sensem wszystkiego co robimy. Może warto coś w naszym życiu zmienić. Może nie wszystko co robimy jest ważne, może szkoda na to czasu. Święta powinny zostać w naszej pamięci jako coś wyjątkowego co będziemy pamiętać jeszcze długo po tym jak przeminą. Co zrobimy w te święta to już zależy od nas, ale nie dajmy się zwariować. Podarujmy sobie na święta spokój, miłość, uśmiech i życzliwość. Nie bądźmy zaganiani, miejmy czas na prawdziwie rodzinne, przyjacielskie spotkania bez zbędnego blichtru i przepychu, za to z poczuciem, że po świętach pozostanie w nas coś więcej niż tylko zmęczenie.

Tydzień temu przyniosłam ze strychu kartony z ozdobami świątecznymi, które niemal w całości powędrowały z powrotem na strych. To co pozostało przedstawiam na zdjęciach. Natura daje czasem więcej niż droga szklana bombka, której stłuczenie może nam zepsuć cały świąteczny nastrój.

 Miechunka, gałązki sosny i świerku, jemioła, szyszki chmielu to w większości moje świąteczne dekoracje w tym roku.








 Pudełka na ciasteczka, prezenty od męża,  (wie, że je uwielbiam) te z ciachem to tegoroczny prezent :), ciasteczka już się pieką.


Życzę Wszystkim, aby te Święta były dla Was takie jakich naprawdę chcecie. To będzie najwspanialszy prezent jaki dacie sobie, a może także waszym bliskim.

czwartek, 12 grudnia 2013

Kacperek wrócił :)

Po 3 długich nocach i 2 dniach.  Dzisiaj jakąś godzinę temu wyszłam sprawdzić czy może gdzieś się nie pojawił, a on właśnie wychodził zza rogu domu. Przyniosłam go do domu i okazało się, że jest tylko wystraszony, trochę wybrudzony i bardzo głodny. Zaczynałam już tracić wiarę tym bardziej, że Kacper nie miał w nawyku znikania z domu na długo. Dziękuję  bardzo za duchowe wsparcie Marysi z Pogórza, Węszynosce, Agacie Rak, Efce Raj, Asi i Wojtkowi i Pacjanowi z Barcelony, a przede wszystkim dziękuję córce, która zamieszczała ogłoszenia na wszystkich możliwych portalach i przez Facebooka rozsyłała wiadomości po całym internecie także wśród społeczności naszej miejscowości. Być może właśnie te jej prośby o sprawdzenie szop i komórek sprawiły, że Kacperek wrócił. Nie wygląda na to żeby był gdzieś daleko, ale że przez przypadek został gdzieś zamknięty.
Jeszcze raz bardzo serdecznie Wszystkim dziękuję i mam jeszcze prośbę trzymajcie kciuki za moją Martę w piątek 13 podchodzi do egzaminu na prawo jazdy.

Nadzieja umiera ostatnia
Anula



środa, 11 grudnia 2013

Ciężkie życie kota na wsi


Nasz kot Kacper zaginął w poniedziałek po południu. Po prostu wyszedł jak zwykle i nie wrócił. Zwykle pojawiał się co godzinę, dwie.
Wieczorem zaczęłam się niepokoić. Co chwilę wychodziłam z domu nawoływałam. Nic. Rano obeszłam okolicę. Też nic. Czasami w pobliże domów podchodzą  lisy, ale wtedy psy głośno ujadają. Tej nocy było wyjątkowo cicho.
Ostatnio, jak zrobiło się chłodniej, koty (bo mam dwa) wychodziły na krótko i zaraz dobijały się do drzwi. Noce spędzały w domu. Wychodziły około 4-5 nad ranem, ale też na chwilę. W lecie nie można ich było utrzymać w domu, gdy nastały chłody ciągnęły do domowego ciepełka i swoich legowisk. Dlatego niepojawienie się Kacpra do wieczora bardzo mnie niepokoiło. Myślałam  jeszcze, że może ktoś zamknął go przez przypadek w jakieś szopie i kot nie mógł wyjść, ale rano ktoś go usłyszy i wypuści.
Dziś jest już 2 dzień Kacpra nie ma. Obeszłyśmy razem z córką okolice i sąsiadów, wywiesiłyśmy ogłoszenie na bramce i tablicy informacyjnej na wsi, a nawet córka zamieściła ogłoszenie w internecie. Jeszcze wierzę, że wróci. Kacper to bardzo ciekawski kot, ale przez to pewnie co jakiś czas wpada w tarapaty. Na początku jak był jeszcze mały zdejmowaliśmy go z drzewa. I to nie prawda, że kot jak wejdzie na drzewo to i z niego zejdzie, a taki krąży mit. Drugim razem Kacper wpadł do niezabezpieczonego ustępu. Tylko głowa była czysta. I jeśli ktoś uważa, że kot by się wylizał to też się myli. Tyko wielokrotna kąpiel uratowała go od niechybnej śmierci. Nawet nie protestował.
Kolejny przypadek to utrata ogonka, który trzeba mu było amputować . Nie wiem w jakich okolicznościach tak strasznie go uszkodził, że nic innego nie można było zrobić.
Kacper jest wykastrowany co miało zapewnić trzymanie się kota bliżej domu i właściwie przez ostanie dwa lata tak było. Nawet jak na miesiąc wyjechałam i sąsiadki opiekowały się kotami jak wróciłam Kacper pojawił się od razu. Tym bardziej  nie mogę zrozumieć co się teraz stało. Jakiś czas temu w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął też kot sąsiadki. 
 Bardzo często spotykam się, ze stwierdzeniem, że kot w różnych trudnych sytuacjach sobie poradzi. Nawet przysłowie mówi, że jak spada to na cztery łapy. Przeczą temu fakty, że tak wiele kotów ginie na wsi, bez wieści, w niewyjaśnionych okolicznościach.  Bo też i ranga kota na wsi zmalała. Kiedyś bronił domu przed myszami i zajmował honorowe miejsce na zapiecku. Teraz na myszy rozsypuje się trutki, które są groźne dla kotów. Koty zwykle nie zjedzą czegoś zepsutego, ale zatrutą mysz lub samą trutkę mogą. Rozsypywanie takich trutek w miejscach, otwartych,  dostępnych dla kotów jest na wsi zjawiskiem dość powszechnym, a obiegowa wieść niesie, że kot zatrutej myszy ani trutki nie zje. Niezabezpieczone studnie i szamba to też potencjalne zagrożenie na wszędobylskich kotów. Kota można też zupełnie przypadkiem zamknąć w jakieś komórce czy szopie skąd nie będzie potrafił wyjść lub wywieźć w samochodzie, gdzie nieopatrznie z kociej ciekawości wskoczył.  Niestety natura tak je stworzyła, że są wszystkiego ciekawe i często nieświadome  zagrożeń, które stwarza dla nich człowiek. 

Kacperku wróć



poniedziałek, 9 grudnia 2013

Wydarzenie roku - Chata zyskała komin :)

Dla mnie to wielkie wydarzenie. Czekałam na ten komin długo. Najpierw prace remontowe zostały przerwane z powodu wyjazdu męża. Potem były wspólne plany wyjazdu na dłużej za granicę. Dom był nawet jakiś czas wystawiony na sprzedaż. Ostatecznie jednak chata zostaje z nami, a my z nią  : ). Właściwie to ja zostaję, bo mąż niestety jeszcze jakiś czas będzie poza domem.
Dom bez komina, sami rozumiecie - wygląda trochę dziwnie. Co prawda była rura od pieca gazowego, ale to nie to samo. Ale komin już jest. Ten najważniejszy do którego ma zostać podłączona rura od kominka - kozy. Udało się niemal w ostatniej chwili bo tydzień później już zrobiło się za zimno. Po długich poszukiwaniach piec też został wybrany i mam nadzieję, że  atmosferę świąt ociepli dodatkowo ciepło płynące z kominka.
Komin na strychu


Pozdrawiam ciepło :)
Anula

środa, 27 listopada 2013

Smaki z dzieciństwa - Zalewajka -


Zalewajka to była moja ulubiona zupa z dzieciństwa. Ostatnio znów jest częstym gościem na moim stole, ale nieco zmodyfikowana. Wykorzystuję na nią pozostałą po zrobieniu sera serwatkę. Prawdziwą zalewajkę robiło się na  ugotowanych w kostkę ziemniakach zalanych (stąd zalewajka) żurem z zakwasu chlebowego. Przed podaniem okraszało się skwarkami  lub przesmażoną cebulką. Nie każdy ma dostęp do serwatki, ale kto ma, proponuję wykorzystać ją na smaczną zupę.
Zalewajka na serwatce
Składniki :
Serwatka z 2 l mleka
3 duże ziemniaki pokrojone w kostkę
Włoszczyzna
Średnia cebula
Ząbek czosnku
sól
(ewentualnie kawałek słoniny na skwarki)
2 łyżki śmietany
1 łyżka mąki
Wykonanie:
Serwatkę  zagotowujemy i odstawiamy
W niewielkiej ilości osolonej wody gotujemy ziemniaki pokrojone w kostkę i warzywa
Łączymy serwatkę z wywarem  ( ja pozostawiam wszystkie warzywa z wyjątkiem pora)
Zagęszczamy śmietaną wymieszaną z mąką
Na patelni przysmażamy cebulkę z czosnkiem lub skwarki, które dodajemy jak zupa jest już na talerzu.
(U mnie ich nie widać bo dodałam wcześniej i wymieszałam z całością zupy)
Do zalewajki podajemy pieczywo.
Smacznego

piątek, 1 listopada 2013

Pyszny chleb żytni razowy na zakwasie


Tak dobry chleb razowy dawno mi nie wyszedł. Zrobiłam go w oparciu o przepis znaleziony w internecie, ale pod modyfikacji jest to już całkiem inny przepis. Co najważniejsze nie było prób i błędów wyszedł za pierwszym razem i na stałe wszedł do listy chlebów najczęściej pieczonych, a nawet uplasował się na samym szczycie.
Robi go się następująco:
Przede wszystkim trzeba mieć sporo zakwasu i zacząć chlebek dzień wcześniej wieczorem.
Składniki:
50 g maki żytniej razowej
240 g + 50 g dobrej źródlanej wody
100 g mąki pszennej razowej
200 g mąki żytniej białej
200 g zakwasu żytniego
1 płaska łyżeczka suchych drożdży
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka brązowego cukru
Składniki na jedną keksówkę  o wymiarach  31 x 12 x7,5 cm
1.      50 g mąki żytniej razowej (2000) zalewamy bardzo gorącą wodą (ale nie gotującą) w ilości 240 g     i dobrze mieszamy, żeby nie zrobiły nam się kluchy. Przykrywamy folią i zostawiamy do               następnego dnia.
2.      Następnego dnia do zaparzonej mąki dodajemy 200 g zakwasu żytniego aktywnego,  50 g wody      wymieszanej z łyżeczką ciemnego cukru, miodu lub syropu buraczanego, płaską łyżeczkę              suchych drożdży, łyżeczkę soli, 100 gram mąki pszennej razowej (Melvit), 200 g mąki żytniej        białej.
3.      Wszystko starannie mieszamy. Ciasto nie wymaga wyrabiania ręką. Łatwo go wyrobić drewnianą     łyżką. Po wyrobieniu pozostawiamy , w ciepłym miejscu, do wyrośnięcia. Powinno podwoić           objętość. 
4.      Po wyrośnięciu, lekko mieszamy i przekładamy do formy (keksówki) do kolejnego wyrośnięcia.      Powinno wyrosnąć do brzegów formy.
5.      Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni C i pieczemy 30 minut po czym ostrożnie wyjmujemy z        formy i dopiekamy jeszcze 10-15 minut. Chleb upieczony popukany od spodu wydaje głuchy          odgłos.

Chlebek jest lekko wilgotny o wyrazistym smaku. Najlepszy z samym masełkiem.

Co jest najlepszego w takim domowym pieczeniu? To, że świeży pachnący chlebek można mieć wtedy kiedy chcemy. To że prosto z pieca wędruje na nasz stół i to że wiemy z czego jest zrobiony. W końcu to, że taki domowy chlebek zjadamy do ostatniej kromeczki, a sklepowy często ląduje na śmietniku (w moim przypadku karmię nim kury sąsiadów). Uniezależnienie się od obwoźnych piekarni czy nawet wiejskich sklepów, nie wiedzieć czemu, oferujących głównie białe nadmuchane pieczywo to też ważna sprawa. Nie muszę myśleć, żeby zabezpieczyć większą ilość chleba na święta, muszę tylko pamiętać, żeby mieć zapas mąki. Chleb piekę raz w tygodniu i raz bułeczki lekko razowe lub słodkie. Zaraz po wystygnięciu część mrożę owijając szczelnie folią. Po rozmrożeniu pieczywo jest tak  samo dobre.

Udanych wypieków życzę :)
Anula




niedziela, 13 października 2013

Będzie nalewka...


Parę lat temu dostaliśmy w prezencie butelkę nalewki z pigwy. Nalewka była tak dobra, że piliśmy ją po naparstku, żeby była jak najdłużej, delektując się jej smakiem i aromatem. Nie miałam przepisu na tę konkretną nalewkę, ale w zeszłym roku postanowiłam spróbować zrobić w oparciu o przepis z internetu.  Nalewka wszystkim smakowała, więc w tym roku powtórka :).  Owoce  mam tym razem dużo ładniejsze, dorodniejsze  i sporo więcej.  Nie mam pigwy w ogrodzie (właściwie to jest pigwowiec japoński)  ale uśmiechnęłam się do właścicielki dużego krzewu i dostałam nawet więcej niż potrzebowałam. Tak więc oprócz nalewki zrobię jeszcze sok, wyśmienity do herbaty spróbuję też pozostałe po odlaniu soku owoce przetworzyć na dżem.
Przepis na nalewkę jest bardzo prosty, problem jest tylko w przygotowaniu  owoców bo są twarde, a trzeba wydrążyć środki.
Kilogram pokrojonych drobno owoców zasypuje się kilogramem cukru i pozostawia na około 2 tygodnie, po czym uzyskany sok miesza się ½ l spirytusu i wlewa do butelek. Pozostałe owoce zalewa się ½ l czystej wódki i pozostawia na kolejne 2 tygodnie. Po 2 tygodniach miesza się oba płyny ( ten ze spirytusem i ten z wódką) i odstawia w butelkach na co najmniej 4 tygodnie. Im dłużej tym lepiej. Pozostałe owoce można wykorzystać na poncz lub na przygotowanie grzańca,  który z dodatkiem przypraw  będzie dobry na chłodniejsze jesienne wieczory.

Każdego ranka coraz więcej liści zaściela trawniki. Mamy na razie piękną złotą jesień. Szkoda tylko, że wcześniejsze przymrozki skróciły żywot wielu kwiatów. Dzielnie wytrzymały popularne marcinki i  chryzantemy. Kwitną też jeszcze róże. Swoim jaskrawym pomarańczowym kolorem ożywia ogród miechunka, choć liście niestety już zbrązowiały.

A w ostatnią piękną, słoneczną  niedzielę zawitał do mnie admirał. Rusałka admirał – motyl wędrowny. Nie wiedziałam, że motyle mogą pokonać odległość paru tysięcy kilometrów. Największym podróżnikiem jest podobno rusałka osetnik, ale  ten piękny motyl też przylatuje do nas z południa Europy.


Na drugim zdjęciu bliskie spotkanie z pszczołą, która też jeszcze wykorzystuje ciepły dzień i ostatnie jesienne kwiaty.

Na grządkach pozostał mi jeszcze jarmuż i rukola . Jarmuż mam pierwszy raz i prawdę mówiąc jadłam go też pierwszy raz. Przygotowany podobnie jak szpinak. Smakował mi średnio i jeśli miałabym wybierać wolę szpinak, zdecydowanie.  Z rukoli  systematycznie usuwałam kwiaty, pozostawiając tylko nieliczne na nasiona, dzięki czemu świeże młode listki zrywam do tej pory.



Do kolorowych liści dołączyła pomarańczowa dynia, a raczej jej pozostałość. Wieczorem paliła się w niej świeczka. Dynia nie ma upiornego wyglądu i choć można traktować ją jako nawiązanie do Halloween ja widzę w niej ciekawą dekorację jesiennego ogrodu.

Słonecznych jesiennych dni życzę Wszystkim
Anula




niedziela, 1 września 2013

Dynia to nie tylko pestki i i halloween ;)


Przekonałam się o tym całkiem niedawno, ponieważ  do tej pory poza pestkami dyni nie jadłam, a wydrążona dynia kojarzyła mi się z Halloween. Nie lubiłam smaku i zapachu dyni i po porostu omijałam ją szerokim łukiem. Widziałam na różnych kulinarnych portalach internetowych zachęty w postaci  Dyniowego Tygodnia  itp. Ale mnie to nie interesowało.  Z dynią jest pewnie trochę tak jak ze szpinakiem. Trzeba się do niej przekonać. Nauczyć dobrze przygotowywać i potem zagości już na stałe w naszym jadłospisie. Ze szpinakiem nigdy nie miałam problemu. Lubiłam go odkąd pamiętam.  Z dynią zeszło mi znacznie dłużej. Pamiętam, że moja Babcia jadła zupę mleczną z dynią. Robiło się jeszcze u nas dynie w occie, ale na mnie nie przeszły te rodzinne tradycje. Miałam w lodówce zamrożoną startą dynię, którą dostałam jeszcze w zeszłym roku od koleżanki. Odmawiać jakoś nie wypadało. Dynia była mocno pomarańczowa, taka odmiana. Dynie rozmroziłam, a że akurat miałam piec chleb więc pomyślałam, że jak dorzucę, na próbę,  ze dwie łyżki to nic się nie stanie. Chlebek był na zakwasie z przewagą maki żytniej (jasnej i ciemnej) i niewielkim dodatkiem drożdży. Wodę wymieszałam pół na pół z serwatką. Chlebek wyszedł bardzo dobry, wilgotny, o delikatnym smaku. Minimalnie mi opadł , bo trochę  przegapiłam moment włożenia do piekarnika. Być może byłby jeszcze lepszy, a przynajmniej wyższy :)  


Do chleba włożyłam 2 łyżki dyni. Co zresztą? Pomyślałam skoro jestem na etapie robienia różnych placków spróbuje placki z dyni. Poczytałam parę przepisów  i wymyśliłam sobie taki:
Placuszki z dyni.
Około 300-400 g startej dyni
2 łyżki zsiadłego mleka
Około 1 ½ szklanki mąki
(ciasto ma być dość gęste, ja rozmrożoną dynię odcedziłam na sicie)
2 jajka
Pól łyżeczki soli
Łyżeczka cukru
¼ łyżeczki startego imbiru
½ łyżeczki Carry

Ciasto ma mieć konsystencje jak na placki ziemniaczane.

Zawsze mieszam wszystkie składniki, oprócz jajek, żeby ciasto było bardzo gęste, a potem dodaję  jajka i jest akurat. Zresztą każda Pani domu ma swoje kuchenne sekrety.
Placuszki wyszły rewelacyjne. Mnie najlepiej smakują delikatnie posypane cukrem. Być może ten gatunek dyni sam w sobie jest dość słodki bo jakoś nie pasują mi one do słonych sosów czy innych dodatków.


No to teraz nie wypada mi nic innego jak zapełnić piwnicę chociaż kilkoma dyniami, najlepiej pomarańczowymi, a w wolnej chwili zetrzeć i zamrozić i potem będzie jak znalazł.

Smacznego życzę

Na koniec parę zdjęć z moim siostrzeńcem Wojtkiem i dyniami :) (zdjęcie sprzed paru lat)


 Ciężka praca

Jesień nadchodzi - dzieło Wojtka też sprzed paru lat, może mama trochę pomagała.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Znów zapachniało domowym chlebem


Długo nie piekłam chleba. Dobre parę miesięcy. Było gorąco  i nie bardzo chciałam dogrzewać się jeszcze piekarnikiem. Ale ciągle tęskniłam do domowego razowego chleba. Takiego jaki najbardziej lubię. Kto raz spróbuje domowego chleba żadna piekarnia mu nie dogodzi. Większość chleba, który ostatnio kupowałam suszyłam i oddawałam  sąsiadkom dla kur. Nie mogłam go jeść. Ratowałam się różnego rodzaju plackami. Placki potrafię już chyba zrobić ze wszystkiego. Oprócz tradycyjnych ziemniaczanych, robiłam z gotowanych ziemniaków, mąki i drożdży (langosze), z białego sera (ser biały, mąka, jajko), robiłam bliny ( z mąką gryczaną) , omlety i drożdżowe placuszki z jabłkami, albo bez. Placki zastępowały mi pieczywo, dosłownie. Smarowałam je np. topionym serkiem do tego jakiś plasterek wędliny, pomidor, ogórek albo sałata  i drugi placek na wierzch. Taka kanapka z placków, bardzo syta, wystarczała mi zwykle na wiele godzin. To bardzo dobre rozwiązanie jak nie ma się ochoty na gotowanie, a ja ostatnio nie miałam.  Placki można zamrozić, potem do mikrofalówki i jedzonko gotowe.
Placuszki serowe - uniwersalne i błyskawiczne. Nie podam dokładnego przepisu bo robię "na oko". 
Tak mniej więcej, zresztą zawsze wychodzą. 250 g mąki (daję tortową), 250 g twarogu , jajko, sól. Ciasto jest gęste i lepiące. Ja nabieram łyżką, wrzucam do miseczki z mąką, obtaczam, a potem w rękach uklepuję placuszek i kładę na gorący tłuszcz.

bliny są specjalnością kuchni rosyjskiej, mało popularne u nas, zacytuję fragment opisu, który znalazłam w starym Poradniku Domowym
" Stanisław Makowiecki, Polak urodzony w 1906 roku i wychowany w Besarabii, tak pisze o blinach: ... Ja zajęty byłem budowaniem czegoś, co można by nazwać "wieżą łakomstwa" lub piramidą sztuki kulinarnej": na pierwszym blinie ułożyłem warstwę wędzonego łososia, przykryłem drugim i nałożyłem grubo na palec siekanych jaj na twardo, teraz trzeci blin i gruba warstwa czerwonego kawioru, czwarty blin i tarty ser szwajcarski, piąty blin i sardynki w oliwie, szósty blin i ... złapałem za sosjerkę z roztopionym masłem i za nóż, aby ukroić pajdę tego cudownego przekładańca. Do dziś nie znam wspanialszego dzieła sztuki kulinarnej i większej rozkoszy przy stole jak jeść znakomite bliny przyrządzone po besarabsku". 
Tyle cytat. Takiej wersji nie próbowałam. Moja była znacznie skromniejsza :).  

 Ziemniaczane jednak najlepsze z patelni :)

Ale ciągle tęskniło mi się za chlebem. Wyciągnęłam zakwas z lodówki. Niestety, nie dokarmiany, delikatnie mówiąc nie nadawał się do użytku. Trzeba było zrobić nowy. Zrobiłam. I nareszcie mam swój razowy chlebek. Pychotka. Z samym masłem, albo serkiem pleśniowym, albo…. ostatnio pokusiłam się i zrobiłam pastę z fasoli.  Według przepisów zamieszczonych w internecie dodaje się do ugotowanej i zmiksowanej fasoli, oliwę i  przyprawy (kminek, majeranek). Ja zrobiłam trochę inaczej. Świeżą zebraną fasolkę (około ½ kg) ugotowałam, odlałam wodę, przetarłam przez sito, (łupinki wyrzuciłam), dałam łyżkę oliwy z oliwek, sól, majeranek i mniej więcej stołową łyżkę sosu pomidorowego, który nie zmieścił mi się do słoików. Sos był z czosnkiem, cebulką, oregano i bazylią. Nawet nie myślałam, że będzie mi to smakowało. Zrobiłam na próbę.Wyszło całkiem smaczne smarowidełko. Tu jeszcze z kupnym chlebem.


Najdziwniejsze jest to, że  na tych plackach wcale nie przytyłam, wręcz odwrotnie, schudłam prawie 5 kg, co mnie cieszy, bo niektóre moje ulubione ubrania zaczęły być na mnie za małe. Jedyne czego nie jem ostatnio prawie w ogóle to słodyczy (ciasteczek, batoników itp.) Słodkości, które jak były w zasięgu ręki to się podjadało.  Jak mnie najdzie na coś słodkiego to łyżeczka miodu, albo bita śmietana  z poziomkami. Bita śmietana, wydaje się tucząca, ale dużo jej zjeść nie można. Daję mało cukru i posypuję  ją gorzką czekoladą.

Chlebek który ostatnio upiekłam, nie jest dokładnie według przepisu, który miałam zapisany. Zresztą jak ma się za sobą parę lat pieczenia chleba to trochę robi się już na wyczucie. Wiem już kiedy ciasto jest trochę za gęste, albo trochę za rzadkie i trzeba dolać wody lub dorzucić garść mąki. Śmieszą mnie przepisy gdzie jest napisane np. 246 deko mąki, ta łyżka mąki  w sumie nie ma takiego znaczenia, a mąka mące nie równa i trzymanie się ściśle przepisu  czasami może doprowadzić do tego, że chleb nam nie wyjdzie. Oczywiście dla początkującego domowego piekarza, a też nim kiedyś byłam, to 1 deko wydawało się bardzo ważne. Ostateczny efekt, czyli udany chlebek zależy od tak wielu czynników jak np. moc i gęstość zakwasu, drożdży, rodzaju mąki, jej wilgotności, czasu wyrabiania, temperatury i sposobu pieczenia, że tak precyzyjne, co do deka, podawanie ilości głównych składników nie ma sensu. Podstawowa zasada, jeśli chleb nam nie rośnie, to coś jest nie tak, albo z mąką, albo z zakwasem i nie ma co liczyć, że urośnie w piekarniku. Z mojego doświadczenia wiem, że nie urośnie. Mówię tu głównie o chlebach razowych, ciemnych na zakwasie. Chleby białe w piekarniku nieraz podwajają jeszcze swoją objętość. 
 Zawsze czytałam, że im zakwas starszy tym lepszy. Mój obecny chlebek powstał na zakwasie bardzo młodym kilkudniowym z minimalną ilością drożdży.

Przepis na ten chlebek jest następujący.
300 gram zakwasu z mąki żytniej
ok 180 ml wody
100 g mąki razowej typ 2000
100 g maki pszennej razowej (Melvit)
200 g maki pszennej chlebowej
2 łyżki otrębów pszennych
1 łyżka soli
1 łyżka oleju z orzechów włoskich (może być oliwa z oliwek)
1 łyżeczka syropu buraczanego (można zastąpić łyżeczką miodu)
¼ łyżeczka suchych drożdży.
Wszystkie składniki dobrze wymieszać. Mieszałam drewnianą łyżką. Zostawić do wyrośnięcia na około 1,5 godziny w ciepłym miejscu.
Ciasto powinno wyraźnie urosnąć. Jeśli nie zwiększyło objętości przynajmniej o 1/3 należy dać mu więcej czasu. Po wyrośnięciu przemieszać krótko i przełożyć do foremki, wyrównać (najlepiej mokrą ręką ciasto wtedy nie przywiera)  i pozostawić ponownie do wyrośnięcia. Powinno  podwoić objętość. Piekarnik nagrzewamy do 220  stopni, wkładamy chlebek i pieczemy w tej temperaturze (środkowa półka) 15 minut. Ja wlewam na blachę na której chlebek się piecze około ½ szklanki wody. Grzanie dół – jeśli jest taka możliwość. Po 15 minutach zmniejszamy temperaturę do 200 stopni , grzanie góra-dół i kolejne 15 minut. Po tym czasie wyjmuje delikatnie chlebek z foremki i kolejne 15 minut dopiekam od dołu. W sumie czas pieczenia 45 minut.

Chlebek wyszedł wyrazisty w smaku, lekko wilgotny, z chrupiącą skórką. Posypany jest czarnuszką, sezamem i siemieniem lnianym.

Pozdrawiam i życzę udanego tygodnia
Anula



niedziela, 4 sierpnia 2013

Wypożyczalnia w budce telefonicznej i inne ciekawostki z Niemiec



Stała przy parkingu i każdy mógł tu zostawić swoją książkę, wypożyczyć inną. Budka nie miała żadnego zamknięcia, każdy miał do niej dostęp. Można było też wrzucić jakiś datek do umieszczonej w środku skarbonki. Widziałam też w Niemczech jeżdżące Biblioteki. Podobno u nas też były, kiedyś, dawno. Ja nie pamiętam.  Pomysł uważam super, ale my jesteśmy społeczeństwem, które ma chyba największy odsetek osób z wyższym wykształceniem i najmniej osób czytających książki. Jakoś ma się to nijak do siebie, a jednak . Podobno najwięcej czytają Czesi, z tego co widać Niemcy pewnie też.
Jest takie przysłowie, że wszędzie dobrze, a najlepiej w domu. Jeśli rozumieć to dosłownie, to się zgadzam, jeśli w znaczeniu nieco ogólniejszym to chętnie zamieszkałabym w Niemczech. Lubię niemiecki porządek i nie jest to slogan, który nie miałaby odbicia w codziennym życiu. Niemcy wypracowali sobie reguły,  które ułatwiają życie i których przestrzegają. Przynajmniej zdecydowana większość przestrzega. U nas to raczej niemożliwe. My jesteśmy narodem, który uwielbia łamać wszelkie zakazy. Nie lubimy się podporządkowywać. Prosty przykład. Jest zakaz wypalania traw, a nikt go nie przestrzega. W Niemczech w ciągu dnia obowiązuje dwugodzinna cisza  i nie można wtedy wykonywać głośnych prac. Nawet kotlety, jak ktoś zapomniał wcześniej,  ubija się wtedy na czymś miękkim, żeby nie hałasować.  Psy i koty nie trafiają tam pod koła samochodów bo na osiedlach mieszkaniowych, wsiach, w pobliżu szkół, przedszkoli wyznaczone są strefy od 10 km do 50 km i nikt nie jedzie szybciej. Nigdy nie spotkałam psa bez właściciela, koty natomiast bardzo często. Wiadomo, kot albo jest tylko w domu, albo spaceruje gdzie chce. Na uliczkach pomiędzy domami dzieci spokojnie jeżdżą na rowerkach, rolkach, grają w piłkę, to samochody muszą na nie uważać.
Większość Niemców wolne dni  i urlopy spędza  raczej poza domem. Jak tylko zaczyna się sezon pojawiają się na drogach campery,  specjalne przyczepki na konie, samochody ciągną za sobą łodzie. Niemcy podróżują. Urlop to niemal świętość. W wolne dni Niemcy jeśli gdzieś nie wyruszają , nie udają się na jakiś festyn to pracują w swoich niedużych z reguły ogródkach, nawet w niedzielę. Nie są to oczywiście głośnie prace, ale takie jak np. sadzenie kwiatów.
 Wioski w Niemczech wyglądają jak małe miasteczka. Są bardzo skupione, tak jakby brakowało miejsca, a może ziemia jest po prostu droga. Może szkoda jej na wielkie trawniki, może też szkoda czasu i pracy na ciągłe koszenie trawy i pielęgnowanie dużego ogrodu przydomowego, kiedy trzeba zadbać o duże gospodarstwo. Bo gospodarstwa  zwykle są  bardzo duże. Tam nie było reformy rolnej. W wioskach położonych w niedalekiej odległości od miast mieszkają, tak jak i u nas, ludzie ceniący sobie wiejski spokój, ale dojeżdżający do pracy do większych miast. Zdziwiła nas duża ilość samochodów stojących na poboczu wzdłuż bocznej drogi. Ile razy przejeżdżaliśmy stały. Nie bardzo wiedzieliśmy po co akurat w tym miejscu. Sprawa wyjaśniła się niebawem. Do tego miejsca każdy przyjeżdżał z domu swoim samochodem. W dalszą drogę do pracy ludzie umawiają się na wspólny przejazd jednym samochodem. Tak samo jest z podwożeniem dzieci do szkoły. Ileż to razy widziałam, mieszkając jeszcze w Warszawie, i jadąc autobusem do pracy, setki mijających nas samochodów z jedną osobą w środku. W większości jechali z podwarszawskich miejscowości do pracy.
Tam gdzie byłam ostatnio,  w Badenii-Wirtembergii to tereny głównie rolnicze. Widać to było na każdym kroku. Jak pojechałam do Niemiec był początek kwietnia. Wielkie pola upraw szparag, winnice, pola truskawek, warzyw. Zero nieużytków. Jadąc samochodem mijaliśmy białe pola  z czarnymi punkcikami, które z daleka wyglądały jak pokryte śniegiem. Te czarne punkciki wzięłam początkowo za ptaki. Okazało się, że to hektary pokryte  białą włókniną, którą przytrzymywały czarne worki wypełnione ziemią. Nie trzeba szukać innych obciążników. Ziemia jest na miejscu. Po paru tygodniach włókniny nie było, a pola były zielone, albo miały charakterystyczne dla uprawy szparag kopce. Na polach ciągle się coś dzieje. Coś się odkrywa, inne rośliny się przykrywa, nad krzewami i niskopiennymi drzewkami rozciąga się siatki chroniące przed gradem. W porze zbiorów plony można kupić w budkach, które pojawiają się przy polach. Można też kupić gotowe przetworzone produkty. W większości supermarketów wędliny, sery sprzedawane są tylko paczkowane, ale w mniejszych miejscowościach sklepy miejscowych masarni bogatym asortymentem przewyższają nasze najlepsze delikatesy. Wszystko świeżutkie i pachnące, problem jest tylko z wyborem. Do tego chleb też z lokalnej piekarni. Jako ciekawostka sklepy w Niemczech w soboty są otwarte krócej, a w niedziele w większości  zamknięte z wyjątkiem piekarni. Te w niedzielę do wczesnych godzin popołudniowych oferują świeże pieczywo.  Są lodziarnie, ale nie ma typowych cukierni, a ciastka generalnie są niedobre. Po zjedzeniu paru, wyleczyłam się z ochoty ich kupowania, a nawet patrzenia w tym kierunku. Jedyne co dawało się zjeść to croissanty.



Niemcy uwielbiają wszelkiego rodzaju dekoracje. W ogrodach, na balkonach, oknach, ścianach domu. To tylko niektóre, inne pokazywałam we wcześniejszych postach. Rower jako ozdoba ogrodu, na bagażniku kosz z kwiatami. 

Bardzo często spotyka się takie ptaki, na parapetach, balkonach, pełnią tu one role naturalnego stracha na wróble, jak ktoś chce mieć czystą elewację domu, czy parapet.

Popularne ogrodzenie, kamieni jest pod dostatkiem


Dachy większości domów pokryte wszelkiego rodzaju bateriami słonecznymi. Spotkałam też całe pola, z daleka wyglądające jak tafla jeziora, pokryte bateriami słonecznymi. Energii Niemcy mają w nadmiarze.

Zdecydowanie nie podoba mi się sposób, bardzo popularny w Niemczech i chyba nie spotykany nigdzie indziej, wożenia dzieci w niziutkim wózku przypiętym do roweru. Wydaje mi się to bardzo niebezpieczne no i dziecko, tak nisko usadowione  wdycha wszelkie spaliny.

Tu zdjęcie takiego wózka, niezbyt dokładne, ale głupio mi było robić zdjęcie wprost.




 I jeszcze o miasteczku od którego właściwie zaczęłam, bo ta biblioteka w butce telefonicznej właśnie stamtąd pochodzi i jest to miasteczko w którym mieszkaliśmy. Staufen im Breisgau. Bardzo piękne miasteczko, którego  istnienie zostało poważnie zagrożone na skutek… ekologii. Pod miasteczkiem odkryto gorące źródła, które chciano wykorzystać do ogrzewania. Pomysł może nie był do końca dobrze przemyślany, być może przewidzieć się wszystkiego nie dało. W każdy razie w trakcie wydobywania, gorąca woda zaczęła przenikać do położonych wyżej warstw wapienia, który pęczniejąc zaczął podnosić miasteczko, o 2 cm na miesiąc, a głownie zabytkowe centrum. Wiele domów ma zarysowane ściany, a z wielu ludzie musieli się wyprowadzić. Trwają prace, aby to zjawisko powstrzymać. Zaangażowane są różne firmy o światowej renomie. Zbierane są też datki na ratowanie Staufen


W tych rowkach płynie czysta woda


Zarysowane, zagrożone budynki oznaczone są na czerwono





Nie wiadomo jak długo przetrwa ten dom z pięknymi drzwiami.

Tablica informacyjna  i skarbonka na datki

Stare platany w Staufen, niektóre to pomniki przyrody


I jeszcze jedna ciekawostka, tym razem z Freiburga Araukaria, ale jaka !
Świadczy to też o klimacie. Na pewno zimy nie są zbyt mroźne.



Posadzona w 1964 roku. Rzeźba w tym samym ogrodzie też bardzo mi się spodobała.
I to by było na tyle wspomnień i relacji z wyjazdu do Niemiec.
Na koniec coś do posłuchania :)
romantycze, piosenkarz jak na razie niezmiennie ten sam :)
Kto nie lubi niech nie słucha


ale polecam jeszcze Andrea Berg, Helene Fischer, i Vicky Leandros do znalezienia na You Tube.
tutaj Vicky Leandros - Grczynka śpiewająca po niemiecku, francusku i grecku, teledysk nakręcony w Baden-Baden



Dłuuugi post mi wyszedł, ale pisalam kilka dni :)
Pozdrawiam serdecznie
Anula