wtorek, 12 sierpnia 2014

Stary parasol... jak nowy :)


Są takie rzeczy, z którymi ciężko mi się rozstać. Nie mam problemu, żeby oddać przedmioty, które dostałam, ale nie przypadły mi do gustu. Jeśli mogą służyć komuś innemu, niech służą. Szczególny sentyment mam do rzeczy, które pochodzą z mojego rodzinnego domu. Mam dwie stare nocne szafki, poręczny stołeczek, stoliczek, ramę od lustra, starą wagę i trochę jeszcze bibelotów i parasol ogrodowy, który ma lat, nie wiem ile, ale na pewno grubo ponad 50. Przy jakiś porządkach znalazłam go na strychu. Wiele lat sobie tam leżał zapomniany. Nie miał podstawy. Być może był częścią stolika. W każdym razie od początku dolna część była kombinowana. Parasol jak go znalazłam był w kolorze biało - czerwonym i w tym stanie po wypraniu służył jeszcze kilka lat. Kiedyś wiatr wyrwał go z prowizorycznej podstawy i przeturlał po całym podwórku. I nic. Solidna konstrukcja oparta na szkielecie z 10 drutów i 10 rozpórek. Po sprzedaniu rodzinnego domu zabrałam parasol na działkę, którą  miałam w Milanówku. Uszyłam  też nowe pokrycie. Służyło ono do tej pory. To będzie prawie 20 lat! Z tym, że pewnie połowę tego czasu parasol sobie leżakował. Ostatnie lata parasol jednak służy intensywnie cały sezon. Wiatr, deszcz i słońce zrobiły swoje i tak się dziwię, że materiał tyle wytrzymał. Ale pojawiły się już dziurki, a kolor był mocno wypłowiały. Zakupiłam więc dwie lniane zasłony,  z angielskiego materiału, w cenie 4,50 zł za sztukę  i uszyłam nowe pokrycie na parasol. Lubię angielskie materiały. Mają niesamowite wzory i są bardzo dobrej jakości. 

Tak parasol wyglądał ostatnio



Tu już tylko szkielecik :)
przy okazji pomalowałam mu drewniane wykończenie góry.


I w nowej "spódniczce" :)
No bo to prawie jak uszyć spódnicę z 10 klinów, każdy o długości 1 metra.
Parasol ma średnicę około 2 m 

Uszyłam jeszcze dwie poduszeczki, na razie nie miałam więcej gąbki, więc jest wersja de lux dla jednej osoby: pod plecy i pod pupę, albo wersja standard dla 2 osób, tylko pod pupę ;)


Mnie się podoba, tak się romantycznie zrobiło :)




środa, 6 sierpnia 2014

Lubicie gołąbki? A robić?


No właśnie.  Zawsze to duże przedsięwzięcie. Obgotować kapustę, poodrywać delikatnie liście, ugotować ryż, przygotować mięso itd.itd. Pół dnia pracy, choć w efekcie mamy gar gołąbków, ale tak naprawdę mamy już serdecznie dość i nawet nie chce nam się ich spróbować. Czy jest sposób na szybkie gołąbki? I to nie takie w formie kotlecików z kapustą w środku, zamiast na zewnątrz. Jest. Z tym, że jednak pierwszy raz trzeba się trochę pomęczyć, ale potem to już bajka. Gołąbki robimy w pół godziny. Pomysł podpatrzony u tutejszych gospodyń, które obgotowane liście kapusty, ładnie zwinięte, zamrażają. Potem wystarczy wieczorem wyjąć liście z zamrażarki, żeby się spokojnie przez noc rozmroziły i robimy gołąbki na jakie nam przyjdzie ochota. Sama przyjemność. Zwykle robiłam gołąbki 2-3 razy do roku, bo obgotowywanie kapusty skutecznie mnie zniechęcało. Teraz mając zamrożone liście robię znacznie częściej i w mniejszych ilościach, zwykle na jeden, dwa obiady.  Mrożone liście mają jeszcze tę zaletę, że zajmują mniej miejsca niż gotowe gołąbki, poza tym za każdym razem możemy poeksperymentować z farszem.  Nigdy wcześniej liści kapusty nie mroziłam, więc może nie tylko ja?

Liście zwinięte do zamrożenia
Zamrażam też małe liście, którymi potem wykładam spód garnka z gołąbkami.

Pewnie ile gospodyń tyle rodzajów gołąbków. Ja podobno robię gołąbki po warszawsku 1/2 ryżu, 1/2 mięsa. Im dalej na południe  w gołąbkach było mniej mięsa, im dalej na północ mięsa było więcej. Wynikało to z zamożności regionów. Teraz różnice wynikają raczej z upodobań. 
Pozdrawiam