czwartek, 27 czerwca 2013

Wizyta u córki - Francja – Clermont Ferrand


Bardzo trudno było mi się zebrać  do opisania wizyty u córki. Po pierwsze, gdyż była to wizyta głównie rodzinna, po drugie bo trwała bardzo krótko. Więcej było wzruszeń  niż wrażeń, które zwykle towarzyszą poznawaniu nowego kraju, miejsca, ludzi czy zwyczajów.  Po prostu za mało czasu. Do córki wyruszyliśmy w sobotę, bardzo wcześnie, gdzieś o 3-4 na ranem. I pomimo, że trasa miała około  550 km, dojechaliśmy w południe. Unikaliśmy  autostrady  bo chcieliśmy choć trochę Francji zobaczyć, a poza tym za przejazdy autostradami, w przeciwieństwie do Niemiec, gdzie wszystkie są bezpłatne, się płaci i to słono. Mimo nawigacji udało nam się też kilkakrotnie  nieco pobłądzić, choć już w  Clermont doprowadziła nas ona bezbłędnie pod sam dom. Muszę przyznać, że wioski przez które  przejeżdżaliśmy wyglądały znacznie gorzej niż te oglądane w Niemczech. Zaniedbane, szare, czasami wyglądały jakby nikt w nich nie mieszkał. Pozamykane okiennice, cisza, żadnego śladu ludzi czy zwierząt, choć nie był to czas poobiedniej sjesty.  Miasteczka prezentowały się dużo lepiej. Zdjęcia głownie z samochodu, więc jakość taka sobie.



Już po powrocie do Polski poczytałam sobie trochę na temat Francji i okazało się, że Owernia w której położone jest Clermont to jeden z najbiedniejszych okręgów Francji i sporo wsi jest wyludnionych, a proces ten trwa od końca ubiegłego wieku. Może to przez takie właśnie wioski przejeżdżaliśmy.

Na powitanie wszyscy popłakaliśmy się jak bobry . Tak mnie jak i córce trudno ukryć było wzruszenie ze spotkania i udzieliło się ono wszystkim. Kiedy osuszyliśmy łzy gospodarze chcieli koniecznie pokazać nam choć trochę okolicy. Krętymi  serpentynami wspinaliśmy się na punkt widokowy Clermont . Chłopak Marty Gautier chyba chciał nam trochę zaimponować szybka jazdą i chwilami widzieliśmy się już w przepaści. Szczęśliwie dotarliśmy jednak na szczyt z którego rozciągał się widok na całe Clermont. Niestety było straszliwie zimno, a do tego mgła częściowo zasłaniała widok. Marta z Gautier  przyjeżdżają na tą górę i na jej zboczach robią sobie piknik. Potem pojechaliśmy do uroczego parku, ale pogoda nie sprzyjała spacerom więc czym prędzej powróciliśmy do domu, gdzie czekały na nas specjały Gautier, który uwielbia gotować. Marta przygotowała na rozgrzewkę pysznego grzańca, a na stół wjechała upieczona przez nią smakowita drożdżowa Brioszka, czyli po naszemu chałka :-).


A potem były wieczorne rozmowy, przy winie, starych płytach winylowych, serach, sałatkach, różnych sosach i daniach Szefa Kuchni J. Pierwszy raz jadłam karczocha i powiem prawdę zachwycać się można jego widokiem na stole, natomiast jedzenia na nim niewiele. Nie je się łusek okrywających kwiat  tylko wysysa to co w środku, maczając uprzednio w sosie, do zjedzenia jest jeszcze sam środek czyli serce. Młodziutkie pąki zjada się podobno w całości. Prawdę mówiąc nie byłam zachwycona ani karczochem, ani szparagami, które  później jedliśmy w Niemczech. Natomiast polubiłam francuskie sery, których smak jest zupełnie inny od tych kupowanych u nas  i awokado. Ale o kuchniach francuskiej i niemieckiej napiszę więcej innym razem.
Marta i Gautier mieszkają w dużym mieszkaniu w starym budownictwie. Wysokie okna i drzwi, oryginalne gipsowe stiuki na sufitach,  w każdym z  pokoi duży kominek, stanowiący już obecnie tylko dekorację gdyż, palić w nich nie można. Wszystko co do tej pory widziałam przez internetową kamerkę, albo na zdjęciach nabrało realnego wymiaru. Oboje mają artystyczne dusze  co ma odbicie w wystroju mieszkania. Niewielkimi nakładami stworzyli bardzo przytulne mieszkanie.  Gautier  jest muzykiem, Marta zajmuje się fotografią, a obecnie przygotowuje się do robienia zdjęć w starym stylu, aparatem z końca XIX  wieku. Wiele tu starych bibelotów, instrumentów i kwiatów. Niewielkimi nakładami (korzystając z hojności francuskich wystawek ulicznych i pchlego targu), stworzyli bardzo przytulne wnętrza. Podziwiałam córkę za zorganizowanie, gospodarność i pomysłowość w urządzeniu mieszkania.  Nigdy wcześniej nie byłam u niej gościem, zawsze to ona przyjeżdżała do nas i muszę powiedzieć, że zostałam wszystkim bardzo mile zaskoczona. Przy domu jest niewielki ogród, który podzielony jest na mieszkańców i każdy wykorzystuje swoją część, albo na uprawy, albo po prosu na trawnik. Marta, i tu kolejne zaskoczenie, uprawia swoja część , z tego co pamiętam nigdy nie wykazywała zainteresowania ogrodnictwem. Teraz nie tylko ogrodnictwo ją interesuje, ale i zielarstwo, czego przejawy dostrzec można w kuchni wypełnionej dużą ilością mikstur i suszu gromadzonego w niezliczonych słoikach i słoiczkach. Obszar na zachód od Clermont Ferrand, gdzie znajdują się pasma wulkanów i tereny bardzo mało zamieszkane to przestrzenie czyste ekologicznie i bardzo bogate w dziką roślinność. Wiele roślin wykorzystywanych w medycynie, ale nie uprawianych na plantacjach zbiera się właśnie tutaj, miedzy innymi wrzosy, arnikę górską, i goryczkę (z której robi się też tutejszy specjał - wódkę, nazywaną wodą życia lub goryczką, produkowana ze sfermentowanych korzeni tej rośliny).
 Mimo długich wieczornych rozmów rano poszłyśmy z Martą na Brokonte  czyli targ staroci w który w niedzielny ranek zamieniał się duży plac gdzie w tygodniu parkują autobusy. Kilka fotek.
 Zachwycające stare książki,


Porcelana i nie tylko,

I całkiem nowoczesna sztuka


Poza tym stare antyczne meble, ubrania, najróżniejsze przedmioty gospodarstwa domowego stare i zupełnie nowe, oraz przedmioty zupełnie egzotyczne prezentowane przez ludzi wyglądających na podróżników. Stragany z serami, owocami i innymi różnościami. Chodzić można by tam godzinami. Ceny różne, ale bardzo dużo rzeczy można kupić po 1 euro. Chodzić i oglądać można było bardzo długo niestety nieubłaganie zbliżała się pora odjazdu i pożegnania.


W drodze powrotnej zachwycił mnie taki las, wyglądał jak bajkowy. Nie wiem co to za drzewa, może jakaś odmiana brzozy albo topola,


I zupełnie przypadkiem zatrzymaliśmy się w miejscu gdzie jak się okazało był wspaniały punkt widokowy. W dole wiła się rzeka, rozciągała się  zielona dolina a na niej wioska.

I tu niestety bateria w aparacie odmówiła posłuszeństwa :-(, a szkoda bo wracając zobaczyliśmy kawałek Lotaryngii, gdzie rozmach w budownictwie i inwestycjach widać bardzo duży.
Mam nadzieję, że kiedyś pojadę jeszcze do córki, na trochę dłużej i zobaczę znacznie więcej .
Jedno co na pewno zapamiętam z podróży po francuskich drogach to ogromna ilość rond. Każdy wjazd do drogi głównej to rondo. Kiedy wjazdów było kilka na krótkim odcinku, po prosu w głowie się kręciło i trzeba było bardzo pilnować właściwego zjazdu. 



Serdeczności dla wszystkich odwiedzających
Anula









2 komentarze:

Maria z Pogórza Przemyskiego pisze...

Jak to miło, Anulko, mieć dobry kontakt ze swoimi dziećmi, widzieć, że są zadowolone, mimo, że na obczyźnie; one nas witają z przyjemnością, i my gościmy je u siebie, witamy domowymi smakołykami;
topolowe lasy nieprzyjazne dla zwierząt, sadzone pod linijkę, gdzie takie biedaczysko ma się schować, jak tam ani krzaczka? chociaż ładnie wyglądają te srebrzyste pnie; ja po powrocie do domu z wojaży wyznaję starą zasadę: Wszędzie dobrze, a w domu najlepiej; pozdrawiam serdecznie, Anulko, Ciebie i rodzinę, pa.

Anula pisze...

Dziękuję serdecznie za miły wpis. Ja prawdę mówiąc też najlepiej czuję się w domu, w swoim ogrodzie i ciężko mnie wyciągnąć gdziekolwiek, ale jak już się wyrwę to staram się jak najwięcej zobaczyć... zwykłego życia. Nie lubię muzeów, wolę podglądać jak żyje się gdzie indziej.