Bardzo
trudno było mi się zebrać do opisania
wizyty u córki. Po pierwsze, gdyż była to wizyta głównie rodzinna, po drugie bo
trwała bardzo krótko. Więcej było wzruszeń niż wrażeń, które zwykle towarzyszą poznawaniu
nowego kraju, miejsca, ludzi czy zwyczajów.
Po prostu za mało czasu. Do córki wyruszyliśmy w sobotę, bardzo
wcześnie, gdzieś o 3-4 na ranem. I pomimo, że trasa miała około 550 km, dojechaliśmy w południe. Unikaliśmy autostrady
bo chcieliśmy choć trochę Francji zobaczyć, a poza tym za przejazdy
autostradami, w przeciwieństwie do Niemiec, gdzie wszystkie są bezpłatne, się
płaci i to słono. Mimo nawigacji udało nam się też kilkakrotnie nieco pobłądzić, choć już w Clermont doprowadziła nas ona bezbłędnie pod
sam dom. Muszę przyznać, że wioski przez które
przejeżdżaliśmy wyglądały znacznie gorzej niż te oglądane w Niemczech.
Zaniedbane, szare, czasami wyglądały jakby nikt w nich nie mieszkał. Pozamykane
okiennice, cisza, żadnego śladu ludzi czy zwierząt, choć nie był to czas
poobiedniej sjesty. Miasteczka prezentowały
się dużo lepiej. Zdjęcia głownie z samochodu, więc jakość taka sobie.
Już
po powrocie do Polski poczytałam sobie trochę na temat Francji i okazało się,
że Owernia w której położone jest Clermont to jeden z najbiedniejszych okręgów
Francji i sporo wsi jest wyludnionych, a proces ten trwa od końca ubiegłego
wieku. Może to przez takie właśnie wioski przejeżdżaliśmy.
Na
powitanie wszyscy popłakaliśmy się jak bobry . Tak mnie jak i córce trudno
ukryć było wzruszenie ze spotkania i udzieliło się ono wszystkim. Kiedy
osuszyliśmy łzy gospodarze chcieli koniecznie pokazać nam choć trochę okolicy.
Krętymi serpentynami wspinaliśmy się na
punkt widokowy Clermont . Chłopak Marty Gautier chyba chciał nam trochę zaimponować
szybka jazdą i chwilami widzieliśmy się już w przepaści. Szczęśliwie dotarliśmy
jednak na szczyt z którego rozciągał się widok na całe Clermont. Niestety było
straszliwie zimno, a do tego mgła częściowo zasłaniała widok. Marta z Gautier przyjeżdżają na tą górę i na jej zboczach
robią sobie piknik. Potem pojechaliśmy do uroczego parku, ale pogoda nie
sprzyjała spacerom więc czym prędzej powróciliśmy do domu, gdzie czekały na nas
specjały Gautier, który uwielbia gotować. Marta przygotowała
na rozgrzewkę pysznego grzańca, a na stół wjechała upieczona przez nią smakowita drożdżowa Brioszka, czyli po
naszemu chałka :-).
A potem były wieczorne rozmowy, przy winie, starych płytach winylowych, serach,
sałatkach, różnych sosach i daniach Szefa Kuchni J. Pierwszy raz jadłam
karczocha i powiem prawdę zachwycać się można jego widokiem na stole, natomiast
jedzenia na nim niewiele. Nie je się łusek okrywających kwiat tylko wysysa to co w środku, maczając
uprzednio w sosie, do zjedzenia jest jeszcze sam środek czyli serce. Młodziutkie
pąki zjada się podobno w całości. Prawdę mówiąc nie byłam zachwycona ani
karczochem, ani szparagami, które
później jedliśmy w Niemczech. Natomiast polubiłam francuskie sery,
których smak jest zupełnie inny od tych kupowanych u nas i awokado. Ale o kuchniach francuskiej i
niemieckiej napiszę więcej innym razem.
Marta i Gautier mieszkają w
dużym mieszkaniu w starym budownictwie. Wysokie okna i drzwi, oryginalne gipsowe
stiuki na sufitach, w każdym z pokoi duży kominek, stanowiący już obecnie tylko
dekorację gdyż, palić w nich nie można. Wszystko co do tej pory widziałam przez
internetową kamerkę, albo na zdjęciach nabrało realnego wymiaru. Oboje mają
artystyczne dusze co ma odbicie w wystroju
mieszkania. Niewielkimi nakładami stworzyli bardzo przytulne mieszkanie. Gautier jest
muzykiem, Marta zajmuje się fotografią, a obecnie przygotowuje się do robienia
zdjęć w starym stylu, aparatem z końca XIX wieku. Wiele tu starych bibelotów,
instrumentów i kwiatów. Niewielkimi nakładami (korzystając z hojności
francuskich wystawek ulicznych i pchlego targu), stworzyli bardzo przytulne
wnętrza. Podziwiałam córkę za zorganizowanie, gospodarność i pomysłowość w
urządzeniu mieszkania. Nigdy wcześniej
nie byłam u niej gościem, zawsze to ona przyjeżdżała do nas i muszę powiedzieć,
że zostałam wszystkim bardzo mile zaskoczona. Przy domu jest niewielki ogród, który podzielony jest na
mieszkańców i każdy wykorzystuje swoją część, albo na uprawy, albo po prosu na
trawnik. Marta, i tu kolejne zaskoczenie, uprawia swoja część , z tego co
pamiętam nigdy nie wykazywała zainteresowania ogrodnictwem. Teraz nie tylko
ogrodnictwo ją interesuje, ale i zielarstwo, czego przejawy dostrzec można w kuchni
wypełnionej dużą ilością mikstur i suszu gromadzonego w niezliczonych słoikach
i słoiczkach. Obszar na zachód od Clermont Ferrand, gdzie znajdują się pasma
wulkanów i tereny bardzo mało zamieszkane to przestrzenie czyste ekologicznie i
bardzo bogate w dziką roślinność. Wiele roślin wykorzystywanych w medycynie,
ale nie uprawianych na plantacjach zbiera się właśnie tutaj, miedzy innymi
wrzosy, arnikę górską, i goryczkę (z której robi się też tutejszy specjał -
wódkę, nazywaną wodą życia lub goryczką, produkowana ze sfermentowanych korzeni
tej rośliny).
Mimo długich wieczornych rozmów
rano poszłyśmy z Martą na Brokonte czyli
targ staroci w który w niedzielny ranek zamieniał się duży plac gdzie w
tygodniu parkują autobusy. Kilka fotek.
Porcelana i nie tylko,
I całkiem nowoczesna sztuka
Poza
tym stare antyczne meble, ubrania, najróżniejsze przedmioty gospodarstwa
domowego stare i zupełnie nowe, oraz przedmioty zupełnie egzotyczne
prezentowane przez ludzi wyglądających na podróżników. Stragany z serami,
owocami i innymi różnościami. Chodzić można by tam godzinami. Ceny różne, ale
bardzo dużo rzeczy można kupić po 1 euro. Chodzić i oglądać można było bardzo
długo niestety nieubłaganie zbliżała się pora odjazdu i pożegnania.
W
drodze powrotnej zachwycił mnie taki las, wyglądał jak bajkowy. Nie wiem co to
za drzewa, może jakaś odmiana brzozy albo topola,
I
zupełnie przypadkiem zatrzymaliśmy się w miejscu gdzie jak się okazało był
wspaniały punkt widokowy. W dole wiła się rzeka, rozciągała się zielona dolina a na niej wioska.
I tu
niestety bateria w aparacie odmówiła posłuszeństwa :-(, a szkoda bo wracając
zobaczyliśmy kawałek Lotaryngii, gdzie rozmach w budownictwie i inwestycjach
widać bardzo duży.
Mam
nadzieję, że kiedyś pojadę jeszcze do córki, na trochę dłużej i zobaczę
znacznie więcej .
Jedno
co na pewno zapamiętam z podróży po francuskich drogach to ogromna ilość rond.
Każdy wjazd do drogi głównej to rondo. Kiedy wjazdów było kilka na krótkim
odcinku, po prosu w głowie się kręciło i trzeba było bardzo pilnować właściwego
zjazdu.
Serdeczności dla wszystkich odwiedzających
Anula
2 komentarze:
Jak to miło, Anulko, mieć dobry kontakt ze swoimi dziećmi, widzieć, że są zadowolone, mimo, że na obczyźnie; one nas witają z przyjemnością, i my gościmy je u siebie, witamy domowymi smakołykami;
topolowe lasy nieprzyjazne dla zwierząt, sadzone pod linijkę, gdzie takie biedaczysko ma się schować, jak tam ani krzaczka? chociaż ładnie wyglądają te srebrzyste pnie; ja po powrocie do domu z wojaży wyznaję starą zasadę: Wszędzie dobrze, a w domu najlepiej; pozdrawiam serdecznie, Anulko, Ciebie i rodzinę, pa.
Dziękuję serdecznie za miły wpis. Ja prawdę mówiąc też najlepiej czuję się w domu, w swoim ogrodzie i ciężko mnie wyciągnąć gdziekolwiek, ale jak już się wyrwę to staram się jak najwięcej zobaczyć... zwykłego życia. Nie lubię muzeów, wolę podglądać jak żyje się gdzie indziej.
Prześlij komentarz