Po trochę przydługim pobycie w
Polsce (miał być miesiąc, a wyszły prawie dwa), znów jadę do Niemiec. Tym
razem do Regensburga, w Bawarii. Podróż znacznie krótsza, bo tylko 17 godzin
autokarem.
Jadę do małżeństwa, ale do
opieki mam mieć głównie panią, chociaż wiadomo pomaga się ogólnie rodzinie. W
autobusie zastanawiam się jaka to będzie rodzina z którą przyjdzie mi spędzić
najbliższe dwa miesiące. Podoba mi się w tej pracy to, że poza obowiązkami zwiedza się
też przy okazji różne miasta i odwiedza różne domy. Jest to też jakaś forma poznawania innych
zwyczajów, nowych miejsc i nowych ludzi. Jak się trafi na niezbyt miłą
podopieczną czy rodzinę, to w końcu to tylko 2 miesiące, da się przeżyć.
Na miejscu jestem około 5.30. Czeka
na mnie opiekunka, z mężem podopiecznej. Od razu łapiemy kontakt. Spędzimy
razem cały dzień, bo ona wyjeżdża dopiero wieczorem. Sporo czasu na przekazanie
szczegółów dotyczących pracy.
Pierwsze wrażenie nadzwyczaj
dobre. Państwo mieszkają na obrzeżach miasta w dużym domu z ogrodem. Starszy pan wydaje się miły. Ma ponad 90 lat,
ale dalej jeździ samochodem. Dowiaduję się też, że dobrze radzi sobie z obsługą
komputera. Spędza przy nim po kilka godzin dziennie. Pani, 91 lat, ma poważne
problemy z chodzeniem i wykonywaniem podstawowych czynności z powodu chorób
reumatycznych. Chodzi z laską lub balkonikiem, ale trzeba na nią uważać żeby
się nie przewróciła. Podobno w ostatnim czasie kilka razy się to zdarzyło bo
koniecznie chce być samodzielna.
Natomiast dwa razy dziennie po
kilkanaście minut pedałuje na rowerku. Niesamowite.
Na początku mam trochę problemy
z porozumiewaniem. Trochę z powodu 2 miesięcznej przerwy, trochę ze
zdenerwowania. Pan trochę niedosłyszy, Pani natomiast słuch ma nad wyraz dobry,
o czym przekonałam się już pierwszego dnia włączając czajnik, aby wypić herbatę
po obiedzie. – Co tak szumi? zapytała Starsza Pani, mimo że siedziała
w drugim końcu salonu. Oni piją wodę, ja lubię po obiedzie herbatę. Trudno,
mogę się dostosować do różnych rzeczy, składania ściereczek na 3 , a nie na
dwa, podawania innych talerzyków do śniadania, innych do kolacji, a jeszcze
innych do obiadu, tak samo, ze sztućcami, ale swoich przyzwyczajeń żywieniowych
nie zamierzam zmieniać w drastyczny sposób. Wywalczyłam twarożek na śniadanie , którego w tej rodzinie się nie jada w ogóle. Starsi państwo jedzą tylko żółty ser i marmoladę.
Na szczęście mąż podopiecznej kupuje taką z gorzkich pomarańczy, która mi smakuje.
Podopieczna nie lubi też żadnych innowacji w przygotowywaniu obiadów, więc po paru
moich „nieudanych” próbach gotowania przydreptała do kuchni, aby
pokazać mi jak przyrządza się kapustę kiszoną z surowym boczkiem. I dobrze, bo
to co zobaczyłam znacznie odbiegało od tego co zamierzałam zrobić.
A więc najpierw w garnku
rozgrzewa się olej i przysmaża na nim cebulę, dość mocno, następnie wrzuca się
puszkę kiszonej kapusty i wlewa taką sama, odmierzaną puszką ilość wody. Do
tego wkłada się około 8 centymetrowej grubości płat surowego boczku pokrojonego
na 3 części (dla 3 osób) i gotuje się pomału 2 godziny. Prawie żadnych przypraw
poza jedną łyżeczką kminku.
Zawsze myślałam, że w kwaśnej
kapuście mięso się nie ugotuje, ale o dziwo ugotowało się. Podaje się tę
kapustę z ugotowanymi w mundurkach ziemniakami. Na talerzu każdy sobie dosala i
żeby ładnie powiedzieć dodaje pieprzu.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu
Starsza Pani schrupała wszystkie chrząstki, aż mnie zęby zabolały, a Starszy Pan zjadał
pozostałą kapustę, na zimno, mimo, że chciałam podgrzać, przez dwa dni do kolacji, czyli do chleba z
marmoladą. To akurat mnie nie zdziwiło bo w poprzednim domu mąż podopiecznej dołożył sobie pozostały z poprzedniego dnia gulasz do ryby. No cóż jeśli chodzi o kuchnię niemiecką jak i o kulturę jedzenia to nie mam o Niemcach najlepszego zdania. W większości jest to kuchnia oparta na gotowych półproduktach, albo wręcz gotowych potrawach. Wrzucić do piekarnika, albo na patelnię i gotowe. Ważne, żeby było szybko i mało roboty to drugie chyba przeważa. Nikt w domu nie robi klusek, placki ziemniaczane też są gotowe, ciasta się kupuje, ewentualnie gotowy biszkopt na to mus jabłkowy i bita śmietana oczywiście gotowa. Moja podopieczna dzień w dzień na śniadanie i na kolacje je taki sam chleb z masmixem, morelową marmoladą posypaną ziarnami słonecznika i na to żółty ser, zawsze ten sam. Asortyment produktów, które jedzą jest bardzo ograniczony. Moje nieśmiałe propozycje, że może ugotuję coś innego pozostały jak dotąd bez odpowiedzi. No cóż z drugiej strony może trudno się dziwić mają swoje lata i swoje przyzwyczajenia.
Nie pierwszy raz zachwyciły
mnie w Niemczech… cmentarze. Tak się złożyło, że w poprzednim miejscu mojej
pracy często siadałam z podopieczną na ustronnej ławeczce z której roztaczał
się widok na cały cmentarz, a tutaj skracając sobie drogę do sklepu idę przez
dwa cmentarze. Idąc podziwiam pięknie utrzymane groby, całe w zieleni i
kwiatach. Rosną róże, bukszpany, azalie, wrzosy, najróżniejszego rodzaju krzewy
iglaste i liściaste. Niektóre groby są jak ogród kwiatowy inne toną w zieleni
owinięte przez liście bluszczu. Wokół grobów rośnie trawa, albo wysypany jest
żwirek. Nie ma tylu zniczy co na naszych grobach. Jest zwykle wyznaczone miejsce
na jeden znicz, czasem dwa. Niemcy nie lubują się też w sztucznych kwiatach,
przeważają żywe. Zainteresowały mnie natomiast niewielkie kamienne, albo
metalowe pojemniczki z zamknięciem i niewielką szczoteczką w środku znajdujące
się na wielu grobach. Często bardzo ozdobne. Otóż jest to pojemnik na wodę
święconą, a szczoteczka to kropidełko. Czasami zastępuje się je gałązką tui.
Jest tu zwyczaj skrapiania grobu święconą wodą podczas modlitwy. Innym
zwyczajem jest umieszczenie na nowym grobie informacji o zmarłej osobie wraz z
jej zdjęciem.
Tajemnicze pojemniki
Te cmentarze naprawdę wyglądają jak ogrody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz